Kanwą opowieści jest trwająca niemalże trzy lata blokada Leningradu, na temat której powiedziano już chyba wszystko. Gorter zdaje sobie z tego sprawę, dlatego jej dokument, choć wychodzi od dramatycznych wydarzeń nad Newą sprzed ponad ośmiu dekad, bynajmniej na nich nie poprzestaje. Wprost przeciwnie: głównym celem 900 dni jest oddanie postaw Rosjan wobec zarówno przeszłości, jak i teraźniejszości.
Film przedstawia mało znany moment z życia kard. Stefana Wyszyńskiego, który w czasie akcji Burza stacjonował w zakładzie dla ociemniałych w podwarszawskich Laskach. Syka skupia oko kamery przede wszystkim na codziennych dylematach, związanych z rozdarciem pomiędzy hasłem miłowania nieprzyjaciół a widocznym na co dzień zezwierzęceniem tych ostatnich. Konflikt moralny jest w tu w istocie przedstawiony wzorcowo.
Recenzja powstała we współpracy z Teatrem Polonia, który dostarczył zaproszenie na spektakl. Współpraca nie ma wpływu na ostateczny kształt recenzji.
Architekt Bernard (Wojciech Malajkat), nie może uznać kończącego się właśnie dnia za nieudany. Akurat dziś wypadają jego pięćdziesiąte urodziny. Z tej okazji jego żona organizuje przyjęcie–niespodziankę, o którym – jak to zwykle w takich przypadkach bywa – mężczyzna dobrze wie.
Autor sięga do rodzinnych archiwów, by na podstawie fotografii i własnych wspomnień zrekonstruować opowieść o realiach polskiego przemysłu filmowego w okresie PRL. A ponieważ rodzice Pydy należeli do czołówki rzeczonego światka, ich syn ma w tym temacie wiele do powiedzenia: wymienia nazwiska, podaje fakty, przywołuje anegdoty, ale często w tym wszystkim sam wychodzi na pierwszy plan – co niekoniecznie jest zarzutem.
Rodzice nie rozumieją swoich nastoletnich dzieci. To nie jest okrągłe zdanko, od którego wygodnie zacząć recenzję. Ba, szczerze chciałbym, żeby była to mądrość z działu psychologicznego w kolorowej gazecie albo chwytliwa uwaga rzucona w telewizji śniadaniowej. Niestety, to szczera prawda. Międzygeneracyjne antagonizmy to cecha procesu zastępowania jednego pokolenia przez inne. A jednak dziś młody człowiek jest szczególnie narażony na poczucie odrzucenia i bagatelizowanie własnych problemów.
Chucky – najbardziej bodaj zabójcza zabawka w dziejach kina – powraca, tym razem w kostiumie uszytym na miarę XXI wieku. W stosunku do oryginalnej koncepcji zmiany są bardzo liczne, a niekiedy także fundamentalne. Tytułowy morderca to już nie opętana duchem zabawka, lecz zbuntowana sztuczna inteligencja, film zaś – oprócz aspektu czysto rozrywkowego – chce w nienachalny sposób skomentować konsumpcjonizm i wątpliwą moralność wielkich korporacji. Klevberg postanawia także wpleść do produkcji stylistyki nieobecne w oryginale.
Książka poświęcona jest różnym formom ograniczenia wolności, jakie ustrój stalinowski stosował wobec obywateli do sławetnej odwilży, czyli roku 1956. Tadeusz Wolsza omawia kolejno trzy grupy placówek, w których przetrzymywano mniej lub bardziej słusznie skazanych: więzienia, obozy i ośrodki pracy więźniów. Każde z tych miejsc omówione jest wedle tych samych kryteriów, czyli m.in. wyżywienia, pracy, ucieczek i buntów albo czasu wolnego.
„Zegar tyka. Wszystkich” – stwierdził w Myślach nieuczesanych Stanisław Jerzy Lec. Najwyraźniej nasz wielki polski aforysta nie znał Marcysia Gałeckiego (Paweł Domagała). Wieczny chłopiec, fan dresowych bluz, komputerów marki Amiga i metalu puszczanego ze starego kaseciaka. Nigdy nie dorósł i dorosnąć nie chce, jak gdyby podskórnie wyczuwając, że tylko ta niekończąca się młodość pozwala mu przetrwać w prowincjonalnym miasteczku, zapomnianym przez Boga i ludzi, w którym magiczne zaklęcie, wyznaczające niezmienny rytm życia, brzmi: „szkoła, praca, dzieci, zgon”.
Oparta na faktach sprawa morderstwa dokonanego przez Krystiana Balę: sprawcę udało się schwytać tylko dlatego, że szczegóły zbrodni opisał w swojej powieści. Niestety, w rękach Adamik ten kapitalny pomysł grzęźnie w nieznośnej manierze amerykanizmów, czyniących z oryginalnej opowieści przeciętny do bólu kryminał. Śledzimy zatem losy stróża prawa (Łukasz Simlat) – po przejściach i z problemami alkoholowymi, bo czego innego można się spodziewać – który gra w grę z domniemanym zabójcą (Mateusz Kościukiewicz). I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie absurdalne decyzje reżyserskie: idiotyczne zachowania głównych postaci, drętwe dialogi, a także – o zgrozo – pozbawiony jakiejkolwiek charyzmy antagonista.
Pomysł na tę publikację – próba sportretowania nastrojów panujących na kilka tygodni przed wybuchem drugiej wojny światowej – był w swych założeniach bardzo interesujący, przede wszystkim dlatego, że dawał nadzieje na uzupełnienie istotnej luki w literaturze popularnohistorycznej. Niestety jego realizacja pozostawia wiele do życzenia.